Na początek przyznam szczerze, że czasem trochę denerwują mnie nadinterpretacje obrazów filmowych, gdy krytycy na każdym kroku doszukują się ukrytych znaczeń i symboli. Oczywiście nie jest tak, że sam z siebie nie próbuję odgadnąć w oglądanych „dziełach” nawiązań do mitologii lub innych wytworów kultury (filmów, literatury czy malarstwa). Nie lubię po prostu przesady.
Tym bardziej zdziwiła mnie swojego rodzaju „niedointerpretacja” „Zielonej mili” Franka Darabont’a z Tomem Hanksem w roli głównej.
Dlatego postanowiłem, że tym razem ja pobawię się w krytyka i dołożę swoje trzy grosze do tego skądinąd bardzo prostego w odbiorze filmu. I mam tutaj nadzieję, że wystarczy Wam cierpliwości dla moich wywodów i doszukiwania się różnych znaczeń w miejscach, gdzie być może ich w ogóle ma 🙂
Na początek założę z góry, że znacie i pamiętacie mniej więcej fabułę, więc nie będę się tutaj nad nią specjalnie rozwodził. Jeżeli nie, polecam jeden z kilkudziesięciu opisów dostępnych w Internecie, np.
https://www.filmweb.pl/film/Zielona+mila-1999-862
Podstawową rzeczą, która uderza mnie w większości opinii jakie czytam na temat tego filmu, jest fakt, że prawie nikt nie widzi w nim alegorii do postaci i wydarzeń, które na zawsze zmieniły bieg naszego świata. Mam tu oczywiście na myśli życie i śmieć Chrystusa. A już zupełnie nikt nie wspomina o roli Ahaswerusa (Żyda Wiecznego Tułacza) w tej nowej, stworzonej przez Sephena Kinga, wersji opowieści oraz niesionego przez nią przesłania na temat nieśmiertelności.
Ale po kolei…
John Coffey, główna postać filmu, zostaje skazany na śmierć za przestępstwo, którego nie popełnił. Sposób narracji wprowadzony przez reżysera sprawia, że widz, praktycznie od pierwszego momentu, jest przekonany o niewinności głównego bohatera. Jego zupełny brak winy oraz wyjątkowość są zresztą potwierdzane co chwilę za pomocą cudów, dziejących się za pośrednictwem tego dobrotliwego Murzyna o wiele mówiących inicjałach J.C.
John kilka razy uzdrawia bohaterów filmu, wskrzesza zabitą w brutalny sposób mysz, a poza tym tak mocno emanuje dobrocią i sprawiedliwością, że nie sposób się nie wzruszyć obserwując go w kolejnych scenach.
Pojawiają się też dwaj przestępcy – „dobry” i „zły”, którzy są jakby żywą kalką złoczyńców z Nowego Testamentu, ukrzyżowanych razem z Chrystusem. Nawet scena wydłubania oczu przez kruka, która Gibson przedstawił bardzo dosłownie w swojej „Pasji” zostaje w „Zielonej mili” w jakiś sposób odzwierciedlona. Pojawiają się też wątki jak dla mnie demoniczne – vide wylatujące z ust Coffeya dziwne owady przypominające ćmy, będące metaforą usuniętych („wyssanych”) chorób. Dla mnie to ewidentne skojarzenie chociażby z Pazuzu – demonem, władcą szarańczy („Exorcist II”), Belzebubem – Władcą Much.
Zerknijcie na scenę z ww. „Pasji”, w której Judasz odbiera sobie życie obok padliny konia:
Albo walkę z demonem w „Constantine”:
Jak zatem widzicie, mamy w „Zielonej mili” prawdziwy mitologiczno-apokryficzno-biblijny koktajl (!)
Dla mnie największym „smaczkiem” w filmie jest jednak postać Paula – szefa strażników więziennych, w którą wcielił się Tom Hanks. A to dlatego, że pierwszą myślą po zakończeniu filmu, jaka przyszła mi do głowy, było skojarzenie tej postaci z Ahaswerusem – Żydem Wiecznym Tułaczem.
Według legendy Ahaswerus, odźwierny w pałacu Piłata (bądź jak twierdza niektórzy – szewc z Jerozolimy) miał w drodze na miejsce kaźni Jezusa znieważyć go i ponaglać, na co Jezus miał odrzec: „Ja idę, ale ty będziesz czekać, aż wrócę”. Odtąd ów odźwierny (lub szewc) wędruje po świecie, „odmładzając” się nieustannie co sto lat do wieku około trzydziestu. Żyjąc w ubóstwie przemierza kraj za krajem, namawiając ludzi do życia w bojaźni bożej. Jego przekleństwo wzięło się stąd, że mógł on przyjść Chrystusowi na pomoc, ale wolał on pozostać po „drugiej stronie barykady”, mimo, iż wiedział, że Chrystus jest zupełnie niewinny. Odtąd błąka się po świecie, obserwując śmierć ukochanych i bliskich. Żeby tego było mało, każdego dnia i każdej nocy w swoich snach przeżywa na nowo koszmar Golgoty.
Nie inaczej jest z Paulem – strażnikiem więziennym z „Zielonej mili”. Mimo, że doświadczył wspaniałych cudów z udziałem Johna oraz był przekonany co do jego niewinności, koniec końcem „popycha” go ku śmierci, osobiście wykonując na nim wyrok. Odtąd „przeklęty” musi codziennie zmagać się z koszmarem śmierci niewinnego. Tak więc, analogicznie jak Ahaswerus patrzy na śmierć swoich bliskich, gdyż żyje dłużej niż każdy z nich – po kolei chowa swoich przyjaciół, żonę, dzieci. Nie wiadomo też kiedy skończy się jego męka. Być może umrze kiedyś naturalną śmiercią, a być może zazna spokoju dopiero wtedy, gdy J.C. powróci, by dać mu finalne rozgrzeszenie za „nieme” przyzwolenie na jego śmierć. Na to pytanie film nie udziela jednak ostatecznej odpowiedzi, mimo że wyraźnie sugeruje w końcówce, iż każdy musi kiedyś umrzeć… Pytanie tylko kiedy?
Motyw nieśmiertelności i dylematów z nią związanych jest od dawna obecny w literaturze i filmie. Pewnie jest tak dlatego, że wciąż jako zwykli śmiertelnicy bardzo za nią tęsknimy. Stąd greckie i rzymskie mity o ambrozji i nektarze, „Nieśmiertelny” z Christopherem Lambertem, popularność seriali i filmów o wampirach (w tym pamiętny „Wywiad z wampirem” z Bradem Pittem i Tomem Cruisem), odradzający się Wolverine z „X-men” itd. Przykłady można mnożyć praktycznie bez końca.
Mam jednak wrażenie, że w praktycznie każde przedstawienie nieśmiertelności w ww. wytworach kultury wiąże się z jakąś klątwą (żeby daleko nie szukać – polecam do przeczytania legendę o diable Borucie i szlachcicu co pragnął wiecznego życia lub bajkę o kwiecie paproci) lub problemami i „rozkminkami” egzystencjonalnymi związanymi ze zbyt długim czasem, jaki spędzamy na tym ziemskim padole. Dlatego oprócz przekleństwa utraty bliskich często w filmach i książkach eksploatowane jest zagadnienie zmęczenia światem powiązane ostatecznie z poszukiwaniem śmierci (vide opisywany już przeze mnie film „Tylko kochankowie przeżyją”: https://blog.mlearn.pl/film/po-trzykroc-milosc-w-filmie-jima-jarmuscha/) .
Czytałem zresztą kiedyś opowiadanie o ludziach, którzy mogli żyć wiecznie pod warunkiem, że będą co sto lat udawać się do specjalnego laboratorium, gdzie oprócz zabiegu odmłodzenia ciał, muszą zgodzić się na zresetowanie pamięci. Wynika to z faktu, że nadmiar skumulowanych wspomnień i przeżyć, którego ludzki mózg nie jest w stanie wytrzymać, finalnie może oznaczać dla nich wyłącznie szaleństwo, przed którym nie ma już odwrotu. Ale nawet wtedy, mimo co stuletniego resetu oraz powziętych środków ostrożności, może się okazać, że po tysiącu lat niedokładnie usunięte wspomnienia powrócą i w końcu wywołają wyłącznie pragnienie zakończenia życia samobójczą śmiercią…
Skąd tyle w kulturze przestróg przed nieśmiertelnością? (oczywiście przed nieśmiertelnością ludzi, gdyż bogowie nie mają naszych problemów)
Myślę sobie, że wynika to stąd, iż autorzy filmów, książek i opowiadań, sami pragną być nieśmiertelni, nie różniąc się w tym względzie od dużej części z nas. A że nie mogą sami doświadczyć wiecznego życia, próbują sobie (a przy okazji nam) wmówić, że wcale nie jest ono takie fajne i tak naprawdę nie warto o nim marzyć. Każą nam więc dla odmiany cieszyć się każdym dniem i przeżywać go dosłownie minuta po minucie (vide całkiem dobry „Czas na miłość”), a tym samym nie poświęcać czasu na myślenie o mrzonkach jakie niesie z sobą marzenie o nieśmiertelności.
I powiem tutaj tylko tyle, że się z nimi zgadzam…
Olejmy więc nierealizowalne pragnienie nieśmiertelności i skupmy się na przeżywaniu życia w każdej jego postaci. I jak napisał Taleb w swojej rewelacyjnej książce „Czarny łabędź” – korzystajmy z wszystkich możliwych okazji i każdego zbiegu okoliczności, który pojawi się na naszej drodze, gdyż drugi raz nie będzie szansy na powtórkę. Tylko dzięki temu przeżyjemy własne życie na sto procent i nie będziemy na łożu śmierci żałować żadnej z chwil.
A na koniec zwiastun „Zielonej mili”, dla wszystkich, którzy jakimś cudem nie widzieli jeszcze tego filmu 🙂